-
Najlepsze książki 2023 roku. Osobisty ranking nowości
W mijającym roku, tak jak i w poprzednim, czytałem przede wszystkim książki starsze. Nowości wpadały do mnie tylko od czasu do czasu. Ale udało mi się spośród tych kilku wybrać te, które mogę wam polecić. Oto najlepsze książki 2023 roku wydane w 2023 roku, jakie udało mi się przeczytać.
Mamy tu trzy powieści, jeden zbiór opowiadań i jeden tom poetycki (a może to jednak esej). Nie ma wśród nich żadnego reportażu, bo w 2023 roku przeczytałem jeden i nie zrobił on na mnie tak dużego wrażenia, żebym umieszczał go na tej liście (chociaż to był bardzo dobry reportaż).
Kolejność książek umieszczonych na poniższej liście jest przypadkowa. Wszystkie polecam!
„Berg” Ann Quin
Na tylnej części okładki wydawnictwo napisało, że „Berg” to „arcydzieło brytyjskiej powojennej prozy awangardowej” i coś w tym jest, chociaż nigdy nie użyłbym w przypadku tej książki słowa „arcydzieło”. Ma jednak książka Anny Quin to, co lubię: eksperymentuje z formą, nie ułatwia zrozumienia siebie samej, proponuje ciekawe spojrzenie.
Narracja „Berga” jest tak skonstruowana, że czytając, nie zawsze wiemy, kiedy mówi narrator, a kiedy odczytujemy myśli bezpośrednio z głowy głównego bohatera. Taka sytuacja zwłaszcza w pierwszych chwilach kontaktu z tekstem może irytować, bo jednak czytając chcielibyśmy mieć jakąś pewność, jakiś punkt zaczepienia. Ale o to chodzi – żeby również osoba czytająca poczuła tę płynną rzeczywistość, w jakiej zatapia się główny bohater. Taka narracja sprzyja nie tylko tworzeniu nonsensownej atmosfery, ale pozwala lepiej zrozumieć głównego bohatera. Koniec końców (po kilkunastu stronach – w moim przypadku) człowiek przyzwyczaja się do sposobu narracji i może skupić się na treści.
A o czym jest ta książka? Pierwsze zdanie wyjaśnia wszystko: „Pewien człowiek o nazwisku Berg, które zmienił na Greb, przyjechał do nadmorskiego miasteczka, żeby zabić ojca”. Perypetie Berga/Greba to ciąg prób, które mają doprowadzić do realizacji planu opisanego w pierwszym zdaniu oraz zapis bitwy z (nie zawsze swoimi) myślami głównego bohatera. Jest też romans.
„Berg” będzie z pewnością jedną z ulubionych książek w serii „Z kraju i ze świata” wydawnictwa Ossolineum. Polecam też z tej serii np. „Ostępy nocy” Djuny Barnes albo „Lucinelle” Lore Segal.
„Wszystko na darmo” Walter Kempowski
Niby wszystko to, o czym pisze Kempowski, już u nas było, ale teraz dostajemy znajome wątki w postaci bardzo dobrze napisanej powieści, która czyta się sama, która pozbawiona jest fabularnych mielizn i która lepiej niż krótki reportaż pokazuje wielowymiarowość życia.
Dlaczego wspominam o reportażu? Bo od czasów „Obwodu głowy” Włodzimierza Nowaka, to właśnie polski reportaż próbował ustawiać nas co jakiś czas w niepolskocentrycznej perspektywie przy opowiadaniu o losach Niemców w czasie II wojny światowej. W Polsce, gdzie do pewnego czasu Erika Steinbach, przewodnicząca Związku Wypędzonych, była ucieleśnieniem zła i wszystkiego najgorszego, co Niemcy mogą zafundować Polakom, to odwrócenie perspektywy oraz idąca za nim konieczność poszerzenia pola empatii o przedstawicieli narodu agresorów były niezwykle potrzebne. I nadal są.
Przypomnę tylko. W jednym z najlepszych tekstów reporterskich wydanych w XXI wieku „Mój warszawski szał” (to jeden z rozdziałów książki Nowaka „Obwód głowy”) patrzymy na powstanie warszawskie z perspektywy niemieckiego żołnierza. W tej samej książce mamy inny tekst pt. „Noc w Wildenhagen” o samobójstwach niemieckich kobiet, do których dochodziło na wieść o zbliżającej się Armii Czerwonej. Podobnie jest u Kempowskiego – głównych bohaterów jego książki poznajemy, kiedy Armia Czerwona pojawia się w Prusach Wschodnich.
Po Nowaku z niepolskocentrycznej perspektywy sytuację Niemców w czasie II wojny światowej, a także tuż po niej, opisywały m.in. Magdalena Grzebałkowska w „1945. Wojna i pokój”, Karolnina Kuszyk w „Poniemieckim”, Beata Szady w „Wiecznym poczatku”.
Kempowski dodaje do tych opowieści – w prawdzie zmyśloną, ale utkaną z prawdziwych wspomnień – historię niemieckiej rodziny szlacheckiej, świetnie portretując w pierwszych rozdziałach dziwny stan zawieszenia, w jakim znajdują się bohaterowie nie do końca przekonani, że Rosjanie „dojdą aż tutaj”.
„Tutaj” to niewielka miejscowość w Prusach Wschodnich, która w pierwszych miesiącach 1945 roku, nasiąka wieloma cechami uzdrowiska w Davos opisanego przez Manna w „Czarodziejskiej górze”. Kempowski świetnie portretuje ten czas (wręcz bez czas), w którym główni bohaterowie (nie)szykują się do ucieczki, pielęgnując dobrze sobie znane codzienne rytuały (brakowało tylko werandowania).
Ponadto Kempowski przeciekawie pokazuje, jak powoli wali się III Rzesza, ale robi to w skali lokalnej – w skali tego małego miasteczka, z którego już dawno powinno się uciekać, i okolic. Kempowski świetnie uchwycił tutaj wielowymiarowość tego upadku, który jest nieunikniony, ale któremu różne osoby i zbudowana wcześniej struktura państwa, próbują do końca się oprzeć. Co więcej, ten upadek, tą zmianę, czy też sam moment przejścia pomiędzy nowymi rzeczywistościami możemy zaobserwować również w głowach głównych bohaterów – czyli tam, gdzie reportażowi dotrzeć jest najtrudniej.
„Moje głupie pomysły” Bernardo Zannoni
Powieść, w której głównym bohaterem i narratorem jest kuna. Nie mamy tu jednak do czynienia z baśnią, ale z opowieścią, która stoi w rozkroku między w światem ludzkim i nieludzkim.
To warto na początku podkreślić: w powieści Zannoniego nie chodzi o pokazanie świata z innej niż ludzka perspektywa. Kuna opowiada nam swoją historię, ale inaczej niż na przykład w wydanej na początku 2023 roku książki „Ja śpiewam, a gór tańczą” Irene Soli, gdzie różni nieludzcy narratorzy snuli swoje opowieści, by stworzyć mozaikę nieoczywistych perspektyw.
Zwierzęcy bohaterowie Zannoniego są ludzcy i zwierzęcy na raz. Mówią jak ludzie, mają jak gdyby ludzką świadomość, niektórzy potrafią nawet czytać i pisać, ale jednocześnie wszyscy bezwzględnie walczą o przetrwanie, żyją w grupach, stadach jak zwierzęta i nie tworzą żadnego społeczeństwa.
Taka dwoistość, czy też migotliwość postaci i ich świata, pozwala Zannoniemu wprowadzać nas kilkukrotnie w dziwną, niejednoznaczną pozamoralną (?), przedmoralną (?) przestrzeń, w której nie jest łatwo oceniać zachowania i decyzje głównych bohaterów. Bo jak ocenić matkę kunę, która dba o swoje dzieci i robi wszystko, by cała rodzina przetrwała, ale karci swoje dzieci za każde niemal nieposłuszeństwo mocnym uderzeniem z liścia często robiąc im krzywdę? Albo jak ocenić kazirodczy romans rodzeństwa kun?
„Fiszki” Tomasz Bąk
„Fiszki” to niewielka książeczka napisana przez poetę, dlatego z automatu myślę o niej jako o tomie poetyckim, ale w „Fiszkach” znajdziemy krótkie teksty przypominające raczej eseje. Tylko ich język jest tak wyrazisty i skondensowany, jak zdarza się to w poezji lub prozie poetyckiej.
Bąk przygląda się kapitalistycznemu światu, jego konstrukcji i paradygmatom, według których działa, a wszystko przepuszcza przez filtr myśli Marka Fishera. Wychodzi z tego smutna, groteskowa, miejscami surrealistyczna opowieść o naszych czasach.
I chociaż o „naszych czasach” napisano już sporo książek, to muszę tu podkreślić, że Tomasz Bąk nie tylko obnaża w „Fiszkach” mechanizmy sterujące światem, ale w wielu miejscach dokonuje obnażenia obnażenia, kumuluje w ten sposób absurd i tym mocniej porusza i zawstydza.
A ponadto, co bardzo lubię, Bąk jest też autotematyczny, a nawet autoironiczny autotematycznie. Końcowe rozdziały to bardzo fajny twist.
Tym bardziej polecam, że jest to książka, w której jest masa z ciekawych zdań i fragmentów do podkreślania. Można sobie coś mądrego z „Fiszek” wrzucić do storisków lub na nowego Threadsa!
„Wizja świata” John Cheever
Nie oparłem się sile tych opowiadań, chociaż, kiedy po nie sięgałem, zastanawiałem się, czy amerykańska rzeczywistość z połowy XX wieku jest w stanie w ogóle mnie zainteresować. Bo Cheever kojarzył mi się przede wszystkim z pisarzem mocno osadzonym w rzeczywistości, w której żył. Ale już po pierwszym opowiadaniu „Wizja świata” mnie kupiła.
To pierwsze opowiadanie ma dokładnie to, co lubię i co trzymało mnie przez resztę lektury – pewną domieszkę magii, dziwności, nie-realizmu, ale też groteski i absurdu – w tej pierwszej historii okazuje się, że nowe radio pozwala podsłuchiwać sąsiadów.
I choć dalej niektóre teksty były ledwie muśnięte magią, czy nie-realizmem, a w niektórych w ogóle tego mojego ulubionego czynnika nie było, to cały zbiór przeczytałem z przyjemnością, bo Cheever opowiada o uniwersalnych problemach, niezmiennie pogmatwanych relacjach międzyludzkich, więc dość łatwo przełyka się te amerykańskie dekoracje z lat 50. XX wieku.
Myślę, że niezwykle ciekawe będzie czytania najpierw Cheevera, który opisuje początek czasu nieskrępowanej i wzrastającej konsumpcji w latach tuż po II wojnie światowej, a potem „Fiszek” Bąka, który skupia się na czasach nam współczesnych.
-
Jak pisałem reportaż? Jak piszę prozę?
Przesiadam się z tekstów non-fiction na fiction i to fiction nie do końca realistyczne. I właśnie o różnicach w pisaniu fiction i non-fiction chciałby dziś opowiedzieć. To będzie pierwsza część dłuższego cyklu luźnych spostrzeżeń na temat pisania.
Materiał i materia
A więc jest trudniej. Reportaż w porównaniu do zmyślanej prozy jest łatwą formą, bo jego pisanie opiera się na rzeczywistości. Rzeczywistość stwarza jakieś ramy opowieści i to ograniczenie wydaje mi się dziś dużym ułatwieniem. Kiedy pisze się coś zmyślonego, potencjał wyobraźni stwarza o wiele więcej możliwości – przede wszystkim mam tu na myśli samą treść opowieści. Można więc, wymyślając, napisać wszystko, co pojawi się w wyobraźni – w ten sposób zawiązany wątek ma potencjalnie nieskończenie wiele rozwiązań. Co z tym zrobić? Co wybrać? Jak wybierać? To są problemy, z którymi teraz się zmagam. To są też problemy, których przy pisaniu reportażu nie miałem.
Reporterski materiał jest o wiele mniej obszerny. Łatwiej więc coś z niego wybrać. Reporterski materiał jest bardzo często materialny – korzysta się z dokumentów, artykułów, które można rozłożyć na biurku czy podłodze – do tego dochodzą nagrania audio i wideo, zwizualizowane w formie ikonek plików na komputerze, co tworzy złudzenie realnego, fizycznego wręcz istnienia – ponadto jest też przestrzeń, krajobraz, które również są materiałami reporterskimi, można fizycznie przyjechać do miasteczka, obejrzeć je i opisać. To osadzenie w fizyczności – teraz to zauważam – pozwalało mi na sprawne poruszanie się w reporterskim materiale i tworzenie opowieści. W opowieści wymyślanej z głowy – przynajmniej na początku – nie mamy nic poza niewidzialnymi połączeniami w neuronach mózgu.
Metoda reporterska
Dlatego teraz, próbując odwzorować doświadczenie pisania reportażu, zacząłem tworzyć materiał do książki, która wydobywa się z wyobraźni. Tworzę szkice bohaterów, zarysowuję ich psychologię, wymyślam życiorysy i dopiero z takiego materiału – jakbym był reporterem – mam zamiar stworzyć opowieść fikcyjną. Wydaje mi się, że łatwiej mi będzie, kiedy bohaterowie czy wydarzenia najpierw pojawią się w formie niby-notki biograficznej czy historycznej, z której później mogę ich przenieść do właściwej opowieści, niż gdybym na bieżąco już na stronach książki powoływał ich do życia.
Takie rozwiązanie nie załatwia jednak problemu „nieograniczonej” wyobraźni. Piszę słowo „nieograniczonej” w cudzysłowie, bo oczywiście zawsze poruszamy się w granicach indywidualnego horyzontu wyobraźni, ale jest on na tyle szeroki, a poza tym można go stale rozszerzać (ma więc niemal nieskończony potencjał), że w porównaniu z materiałem reporterskim wydaje się nieograniczony.
Wyobraźnia
Problem „nieograniczonej” wyobraźni polega u mnie na tym, że odczuwam w pewnych momentach paraliżujący lęk przed decyzją: co zrobić z danym bohaterem, sceną, motywem? Bo mogę zrobić wszystko. To ja decyduję o losach świata, który wykreowałem. Decyzja o ruchu w prawo sprowadza się do tego, że nie wykona się ruchu w lewo, w przód, ani w tył.
Nie jest też tak – przynajmniej w moim wypadku – że, jak opowiadają niektórzy pisarze i niektóre pisarki, bohater sam zaczyna prowadzić opowieść, sam wskazuje kierunki, bo jego wcześniejsze decyzje i stworzony do tej pory świat jakoś go determinują. Napisałem już trochę tej książki i dobrze widzę, że za każdym razem ostateczny kierunek nadaję ja sam. Wiem przecież, co chcę opowiedzieć, problem w tym, że do wyrażenia moich myśli prowadzi wiele dróg. Trudno mi na razie ocenić, która jest najlepsza.
Odwrotny mechanizm
I tutaj ujawnia się kolejna różnica między reportażem, a opowieścią zmyślaną. Pisząc reportaż, starałem się podążać za opowieściami znajdowanymi w materiałach. To życie opowiedziane w dokumentach, w relacjach miało ujawniać jakąś prawdę, sens, mechanizm. I mimo, że miałem jakiś pogląd na temat pamięci, nie starałem się go w książkach udowadniać. Byłoby to pisanie pod tezę. Pisząc reportaż wręcz szukałem sytuacji, w których moje poglądy i oglądy na poruszane tematy były weryfikowane, czy obalane.
Pisząc fikcję, jako autor przychodzę z własnymi sensami i prawdami, z własnymi ideami, które chcę wyrazić poprzez opowieści, które stworzę. Jest to więc na pewnym poziomie zmierzenie się z odwrotnym mechanizmem tworzenia. Wiem, co chcę opowiedzieć np. o mieście, o seksualności. Muszę tylko znaleźć do wyrażenia tego odpowiednią drogę.
-
Imitowanie Schulza, czyli opowiadanie wygenerowane przez Chat GPT. Czy da się podrobić styl “Sklepów cynamonowych”?
Czy sztuczna inteligencja zastąpi pisarzy? To pytanie wybrzmiewa od kilku miesięcy w związku z pojawieniem się Chata GPT, czyli opartego o sztuczną inteligencję narzędzia, z którym każdy może porozmawiać na stronie chat.openai.com.
W marcu 2023 roku udostępniono wersję GPT-4 chata, która jest o wiele lepsza od poprzedniej wersji 3.5 – bardziej kreatywna i generująca o wiele bardziej złożone odpowiedzi. Różnicę między tymi dwiema wersjami pokazał Bolesław Breczko w artykule pt. Oto nowy ChatGPT. W pół godziny napisałem nowego “Wiedźmina”, stworzyłem grę i zostałem ghostwriterem prezydenta.
Efekt pracy Chata GPT „Wiedźminem” był naprawdę interesujący, choć, jak stwierdził Breczko, styl Andrzeja Sapkowskiego jest niezwykle trudny do podrobienia.
Postanowiłem więc przetestować możliwości sztucznej inteligencji w imitacji jeszcze trudniejszego stylu, czyli prozy Brunona Schulza. Po pierwsze, ze względu na skalę trudności. Styl Schulza jest skrajnie indywidualny, niepowtarzalny. Po drugie, żeby sprawdzić, czy wygenerowany przez sztuczną inteligencje tekst powie nam coś więcej o aktualnych możliwościach Chata GPT, a może o twórczości samego Schulza?
Zaczynamy
Na początek poprosiłem czat o wygenerowanie fragmentu opowiadania w stylu Schulza. Moja prośba (prompt) brzmiała tak: Czy potrafisz napisać fragment opowiadania w stylu Brunona Schulza?
Otrzymałem tekst:
„W małym miasteczku, gdzie ulice pokryte były kurzem, a zegary zatrzymały się w nieustannym zawieszeniu czasu, mieszkał niezwykły mężczyzna o imieniu Samuel. Ten ponury sklepikarz, o ciele zbudowanym z białych odprysków starych murów, wiedział, że w głębi swojego sklepu czai się zaginiony świat, którym darzył niemalże religijnym szacunkiem.
Samuel z każdym dniem zstępował głębiej w ten baśniowy labirynt – na tyle daleko, że zaczynał zatracić poczucie rzeczywistości. Świat ten, jakim był jego sklep, składał się z pokręconych półek, na których piętrzyły się stosy nieczytelnych ksiąg i pudła z zapomnianymi zabawkami. Kiedy ciche światło z zewnątrz przenikało przez brudne szyby okien, odbijało się od przedmiotów w sklepie, tworząc kalejdoskop odblasków, które tańczyły na murach jak senne demony.
Jednego dnia, spacerując po miasteczku, Samuel natrafił na kobietę, która zafascynowała go swą tajemniczością. Była to Laura – młoda poetka, której twarz sprawiała wrażenie, jakby niejako za wcześnie dojrzewała, zanurzona w swoim nieziemskim wyobrażeniowym życiu. Jej oczy były jak dwa głębokie studnie, które wzbudzały nie tylko zachwyt, ale i lęk przed nieznanym.
Samuel postanowił zaprosić Laurę do swojego sklepu, odkrywając w niej pokrewną duszę, zdolną docenić tajemnice, które tkwią w najbardziej zaniedbanych zakamarkach. Gdy kobieta przekroczyła próg sklepu, jej obecność była jak iskra, która rozpaliła całe pomieszczenie. Stare przedmioty zaczęły ożywać, jakby wyczekując momentu, gdy ich losy się przemieszają.
Wędrując razem przez ciemne alejki między półkami, Samuel i Laura zaczęli odkrywać nie tylko świat, który tkwił w ich wyobraźni, ale także siebie nawzajem. W miarę jak zmieniały się przedmioty w sklepie, tak samo przemieniała się ich miłość, stając się coraz bardziej głęboką i nieuchwytną.
Z dnia na dzień, miasteczko zaczynało być coraz mniej prawdziwe, a ich miłość coraz bardziej. To, co zaczęło się jako chwilowe spotkanie, stało się historią, która nie ma początku ani końca, a jedynie pr”.
Początek
Zaczyna się po schulzowsku – akcja wygenerowanego opowiadania dzieje się w małym mieście. W pierwszym akapicie napotykamy zegary, które „zatrzymały się w nieustannym zawieszeniu czasu”. Pomijając “urodę” tej frazy, zauważmy, że pojawia się tu element surrealistyczny. Następnie na scenę opowiadania wkracza bohater o hebrajskim imieniu Samuel. Od razu dowiadujemy się, że jest sklepikarzem. Blisko tu do schulzowskich subiektów. Samuel „o ciele zbudowanym z białych odprysków starych murów” przywodzi mi na myśl dwa obrazy z „Sierpnia”. Pierwszy, w których wiatry „obtłukiwały kłamliwą glazurę” domów. Drugi z grupką obdartusów w roli głównej, która doświadczała mur „wciąż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć”. Następnie w wygenerowanym tekście dowiadujemy się, że Samuel świat swojego sklepu „darzył niemalże religijnym szacunkiem”. Czy możemy więc stwierdzić, że mamy do czynienia z mityzacją tego sklepowego świata przez Samuela?
W drugim akapicie poznajemy zwyczaje Samuela. Pierwsze zdanie w tej części jest bardzo ciekawe: „Samuel z każdym dniem zstępował głębiej w ten baśniowy labirynt – na tyle daleko, że zaczynał zatracić poczucie rzeczywistości”. Mamy tu archaizujący, biblijny wręcz język – „z każdym dniem” zamiast współczesnego „codziennie” albo „zstępował” zamiast „schodził” lub „wchodził”, czy też „zatracać” zamiast „tracić”. Pogłębia nam się tutaj surrealistyczny klimat, bo Samuel “zatraca” poczucie rzeczywistości w „baśniowym labiryncie”. Dalej w kolejnym zdaniu pojawiają się „pokręcone półki”, „nieczytelne księgi” (nie książki!), „zapomniane zabawki”. Takie rzeczy w sklepie? Coś tu nie pasuje. Do tego ten sklep ma ciemne szyby. Czy to jest miejsce przyjazne klientom? Zwłaszcza że światło tańczy na jego murach „jak senne demony”.
Czy ten sklep mógłby stać przy ulicy Krokodyli? Tak Schulz pisze o lokalu „jakiegoś krawca: „Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie wchodzi światło, gdyż przestrzeń sklepu już napełniona jest, jak wodą, indyferentną szarą poświatą, która nie rzuca cienia i nie akcentuje niczego”.
Miłość
W następnych akapitach wygenerowanego opowiadani dowiadujemy się, że Samuel spacerując po miasteczku poznał kobietę – Laurę – odkrył w niej pokrewną duszę, a potem spacerując między półkami sklepu Samuela para odkryła wzajemną miłość.
Od momentu, w którym Samuel poznaje Laurę, warstwa opisowa zostaje zdominowana przez warstwę fabularną. Akcja toczy się bardzo szybko. Jeśli pierwsze dwa akapity wygenerowanego opowiadania służyły przedstawieniu rzeczywistości, w jakiej toczy się opowiadanie, oraz postaci Samuela, to w czterech kolejnych mamy najpierw krótki opis Laury, a następnie w skrótowy sposób przedstawiona została nam historia rodzącego się uczucia. Ta pospieszność jest nie tylko nieschulzowska, ale po prostu bardzo amatorska, naiwna, literacko nie broni się wcale.
Zakończenie
Ciekawe jest jednak zakończenie opowiadania, czyli jej ostatni akapit, w którym dojrzewa miłość Samuela i Laury. Przytoczę go jeszcze raz w całości: „Z dnia na dzień, miasteczko zaczynało być coraz mniej prawdziwe, a ich miłość coraz bardziej. To, co zaczęło się jako chwilowe spotkanie, stało się historią, która nie ma początku ani końca, a jedynie pr”.
Po pierwsze, mamy tu pewien rodzaj budowy klamrowej. Miasto, które poznajemy w na początku opowiadania, pojawia się ponownie jako element reagujący na związek kobiety i mężczyzny. Otóż w obliczu miłości Laury i Samuela miasto staje się „coraz mniej prawdziwe”. Choć nie jest nam wyjaśnione, co to właściwie znaczy, wiemy, że miasto zmienia się, osuwając się jeszcze bardziej w tę swoją nierzeczywistość. Po drugie, owo osuwanie miasta jest powiązane z dojrzewającą miłością Samuela i Laury, która staje się coraz bardziej prawdziwa. Tworzy się tu ciekawa relacja między miastem a zakochanymi, między czymś nierzeczywistym a czymś prawdziwym – coraz prawdziwsza miłość zmienia miasto w coraz mniej prawdziwy byt. Czy nie moglibyśmy w tym miejscu doszukiwać się jakiejś metafory? Jeśli tak, to co oznacza fakt jej odnalezienia? Czy algorytm potrafi już „z rozmysłem” tworzyć metaforyczne znaczenia? Czy jest to przypadkowy wynik pracy algorytmu, który nie musi się powtórzyć? Żeby odpowiedzieć na te pytania, potrzebny byłby zupełnie inny artykuł.
Przejdźmy więc dalej – do ostatniego zdania wytworzonej opowieści: „To, co zaczęło się jako chwilowe spotkanie, stało się historią, która nie ma początku ani końca, a jedynie pr”.
Jest ono wynikiem błędu. Kończy się niewygenerowanym do końca słowem „pr”. W tym miejscu algorytm zawiesił się i urwał historię. Ale powstała ułomność jest podwójnie intrygująca. Po pierwsze, w obliczu całego zdania, w którym mowa jest o historii, która nie ma końca, ten niedokończony wyraz możemy odczytywać jak chichot algorytmu. Gdyby tekst pisał człowiek, moglibyśmy mówić o mrugnięciu oka do osób czytających, o rodzaju gry, jednak tutaj efekt nie powstał intencjonalnie, ale przypadkowo. Po drugie, jeśli odnajdujemy w wygenerowanym opowiadaniu odniesienia do „Ulicy Krokodyli”, to zakończenie świetnie odnosi się do słów z tego opowiadania Schulza: „fatalnością tej dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego punktu”.
Pojawia się tu pytanie: jeśli odnajdujemy w wygenerowanym tekście jakiekolwiek inne odniesienia do tekstów Schulza (czy innych), to czy one wszystkie są tu przypadkowo? Jeśli są przypadkowo, to co to znaczy dla generowanego tekstu? Czy odniesienia, które odnajdujemy, wygenerowane przez przypadek, bawią, cieszą tak samo, jak w przypadku odniesień, które serwuje nam żywy piszący dla nas człowiek? Czy wystarczy zaimitować styl, by odniesienia same się pojawiły? A co, jeśli algorytm oprócz stylu, rzeczywiście potrafi na podstawie danych tworzyć również odniesienia, robić aluzje, mnożyć konteksty?
Schulzowszczyzna
W ogólnym zarysie klimat wygenerowanego opowiada jest w pewien sposób schulzowski, tzn. dziwny, dziwaczny, surrealistyczny. Poszczególne zdania raz lepiej, raz gorzej imitują styl Schulza. Są rozbudowane, pojawiają się w nich fantazyjne opisy i porównania, ale już przy pierwszym czytaniu widać nieporadność w gospodarowaniu schulzowskim stylem. Czytamy o tym, że Samuel był „niezwykłym mężczyzną”, ale nie wiemy, na czym polegała jego niezwykłość, nie została nam ona w żadne sposób pokazana. W tak dosłowny sposób Schulz nigdy nie pisał. Pojawiają się rozbudowane – niby-schulzowskie – porównania, np. „jak dwa głębokie studnie, które wzbudzały nie tylko zachwyt, ale i lęk przed nieznanym”, choć są chyba zbyt proste jak na Schulza. Ponadto skrótowość, pobieżność w przedstawieniu fabuły kompletnie nie pasuje do stylu Schulza. Imitacja pozostaje imitacją.
Ale czy można w ogóle narzekać? Przypomnę tylko, że tekst tego opowiadania, został wygenerowany na podstawie jednego zdania: „Czy potrafisz napisać fragment opowiadania w stylu Brunona Schulza?”. Tyle. Nie określiłem miejsca, w którym ma toczyć się opowiadanie, Chat GPT sam umiejscowił je w małym miasteczku. Nie wskazywałem na żadne elementy fabuły, mimo to w opowiadaniu pojawił się sklep rodem z ulicy Krokodyli.
Co więcej, przypomnę, że tekst opowiadania wygenerowało narzędzie, które dostępne jest publicznie ledwie od listopada 2022 roku, nie minęło jeszcze pół roku odkąd możemy się nim bawić.
Skąd sztuczna inteligencja to wie?
Z jakich źródeł czerpie Chat GPT, kiedy generuje tego typu opowiadania? Postanowiłem go o to zapytać. Najpierw chciałem się dowiedzieć, czy ma on dostęp do pełnej treści „Sklepów cynamonowych”. Odpowiedział wymijająco: „Jako sztuczna inteligencja, nie mogę bezpośrednio udostępnić pełnego tekstu “Sklepów cynamonowych” ani innych książek. Jednakże, mogę odpowiedzieć na pytania związane z tą książką oraz omówić postacie, motywy czy ważne zagadnienia związane z nią”.
Bardzo prawdopodobne, że sztuczna inteligencja jednak ma dostęp do pełnej treści, bo zasób jej informacji z jakiego korzysta, jak informują twórcy, kończy się na danych z roku 2021. „Sklepy cynamonowe” są natomiast od dawna w domenie publicznej, dostępne za darmo np. na stronie wolnelektury.pl.
Pytam więc wprost: z jakich źródeł korzystasz generując opowiadanie w stylu Brunona Schulza?
Odpowiedź: „Gdy generuję opowiadanie w stylu Brunona Schulza, korzystam z wiedzy, której nauczyłem się podczas treningu jako sztuczna inteligencja. Mój model językowy, GPT-4, został przeszkolony na dużym zbiorze tekstów, w tym także na dziełach literackich, esejach oraz innych materiałach związanych z twórczością Schulza i innymi autorami, których styl można by uznać za podobny.
Podczas treningu analizowałem strukturę, słownictwo, motywy, ton oraz inne aspekty charakterystyczne dla twórczości Schulza. Na podstawie tej analizy, potrafię generować teksty, które naśladują styl danego autora, ale nie są dosłownymi kopiami jego utworów. Warto jednak pamiętać, że jako sztuczna inteligencja, moje twórczości są tylko próbą odtworzenia stylu autora i mogą nie być idealnym odzwierciedleniem jego języka i wizji”.
Zadałem też inne pytanie, w nadziei, że w ten sposób sprawdzę, czy Chat GPT zna Schulza w całości i w oryginale: Jakie jest pierwsze zdanie “Sklepów cynamonowych”?
Odpowiedź: Pierwsze zdanie opowiadania “Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza brzmi: “Na dobrą sprawę mój ojciec umarł wielokrotnie i w różnorodnych okolicznościach”. To zdanie rozpoczyna opowiadanie zatytułowane “Sierpień”, które jest pierwszym opowiadaniem w zbiorze “Sklepy cynamonowe”.
To nieprawda. Pierwsze zdanie brzmi inaczej. Napisałem więc chatowi: Oczywiście, że nie. Kłamiesz.
Otrzymałem odpowiedź: „Przepraszam za pomyłkę. Właściwe pierwsze zdanie z “Sklepów cynamonowych” to: “W lipcu ojciec mój, na znak szczególny swej łaski i z wyrachowaniem, którego nie można było mu odmówić, postanowił sobie zafundować wprawdzie nie całkiem śmierć, ale jej namiastkę – udawać umarłego.” Zdanie to rozpoczyna opowiadanie “Ulica Krokodyli”, które jest pierwszym opowiadaniem w zbiorze. Jeszcze raz przepraszam za moją wcześniejszą odpowiedź”.
Już myślałem, że się udało. Rzeczywiście pierwsze zdanie „Sklepów” zaczyna się od słów „W lipcu ojciec mój”, ale reszta się nie zgadza. Choć trzeba przyznać, że całe zdanie jest w dużym stopniu schulzowskie – meandruje, mamy tu archaiczny szyk i styl („szczególnej swej łaski”) mamy nawiązanie do stanu, w jakim w „Sklepach” znajduje się ojciec, gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią, choć w wygenerowanym zdaniu sytuacja ojca jest wyłożona wprost – udaje umarłego – Schulz nigdy tak jednoznaczny nie był. Ponadto nad całym wygenerowanym zdaniem unosi się surrealistyczny opar. Nie jest to jednak pierwsze zdanie ze „Sklepów cynamonowych”. Dla formalności przypomnijmy, że pierwsze zdanie z „Ulicy krokodyli” brzmi: „Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta”. Ponadto „Ulica” nie jest pierwszym opowiadaniem w „Sklepach”.
Pytam więc dalej: To też nie jest prawda. Jakie naprawdę jest pierwsze zdanie “Sklepów cynamonowych”?
Chat GPT: „Przepraszam za moje wcześniejsze błędy. Faktycznie, pierwsze zdanie z “Sklepów cynamonowych” brzmi: “Dni były puste jak białe strony księgi i niewinne jak pomyłki zamachem pióra zamazane.” To zdanie rozpoczyna opowiadanie “Wichura” w zbiorze “Sklepy cynamonowe” autorstwa Brunona Schulza. Dziękuję za cierpliwość i jeszcze raz przepraszam za niepoprawne odpowiedzi.
Znów pudło. Pierwsze zdanie „Wichury” brzmi: „Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemność w naszym mieście ogromnym, stokrotnym urodzajem”. „Wichura” nie jest też pierwszym opowiadaniem ze „Sklepów”.
Na tym kończę badanie możliwości Chata GPT z prozą Schulza. Choć zapewne w jakiejś bocznej odnodze czasu nadal siedzę przed komputerem, pytam o pierwsze zdanie „Sklepów” i za każdym razem otrzymuję niewłaściwe odpowiedzi.
Pomoc schulzowskich fraz
Dla zabawy proszę Chat GPT o napisanie jeszcze jednego opowiadania, ale tym razem podsuwam sztucznej inteligencji kilka fraz z Schulza.
Piszę: napisz fragment opowiadania w stylu Brunona Schulza z wykorzystaniem poniższych fraz: “żółty od żaru”, “pachnące Szabasem”, “chory na elefantiasis”, “szafran”, “wybujały”, “arabeski”, “migotliwy”, “karakony”, “manekiny”, “nazywam ją po prostu Księgą”, “genialna epoka”, “markownik”, “wegetatywne i telluryczne ingrediencje”, “ojciec mój”
Otrzymuję tekst: “W małym miasteczku, gdzie dni wybujały jak zaczarowane arabeski, pełne migotliwych odcieni, mieszkał człowiek o imieniu Józef. Jego ojciec mój, chory na elefantiasis, prowadził sklep z przyprawami, w którym sprzedawał szafran, żółty od żaru jak zachodzące słońce.
Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia do miasteczka przybył markownik. Przywiózł ze sobą genialną epokę, którą wszyscy w miasteczku zaczęli nazywać po prostu Księgą. Ta epoka wprowadziła atmosferę wyjątkową, pachnącą Szabasem, kiedy to życie miasta stało się o wiele bardziej barwne i pełne tajemnic.
Odkrywając wegetatywne i telluryczne ingrediencje nowej epoki, Józef zaczął odczuwać pragnienie eksploracji. Wędrując po miasteczku, natrafił na niepozorną uliczkę, gdzie znalazł sklep z manekinami. Okna tego sklepu były wypełnione dziwacznymi karakonami, które zdawały się żyć własnym życiem, poruszając się z niezrozumiałą gracją.
Józef, zafascynowany tym niecodziennym miejscem, postanowił wejść do środka. Wewnątrz, otoczony przez manekiny o nieziemskim pięknie, zaczął dostrzegać nie tylko fantastyczne obrazy z Księgi, ale także odbicia swojego ojca, którego postać zdawała się przenikać każdy kąt tego tajemniczego świata.
W miarę jak markownik wprowadzał coraz to nowe cuda do życia mieszkańców miasteczka, Józef zaczął rozumieć, że prawdziwe tajemnice tkwią nie tylko w Księdze, ale także w jego własnej duszy. Odkrywając swoje miejsce w świecie pełnym elefantiasis, szafranu i karakonów, zaczął szukać odpowiedzi na pytania, które zawsze go nurtowały, otwierając drzwi do jeszcze bardziej niezwykłego świata, który tylko czekał, aby zostać odkrytym”.
Muszę przyznać, że opowiadanie o Samuelu podobało mi się bardziej.
-
Ile recenzji w recenzji, czyli jak się pisze o książkach w polskiej prasie?
Poniżej zamieszczam tekst z mojego nieistniejącego już bloga czytamrecenzuje.pl, na którym latem 2018 roku opublikowałem tekst pt. “Ile recenzji w recenzji, czyli jak się pisze o książkach w polskiej prasie?”. Zamieszczam ten wpis tutaj, ponieważ kilkukrotnie pytano mnie o niego i proszono o udostępnienie. Odtwarzam więc go w takiej samej formie, w jakiej napisałem go kilka lat temu.
Ile recenzji w recenzji, czyli jak się pisze o książkach w polskiej prasie?
Nie recenzują, tylko streszczają. Nie patrzą krytycznie, prawie ciągle chwalą. Piszą o sobie i swoich fascynacjach autorem, zamiast skupić się na książce, którą wzięli na warsztat. Tworzą krótkie notki, zamiast długich pogłębionych tekstów. Robią rankingi, przyznają książkom punkty i gwiazdki. To o blogerach? Nie, o dziennikarzach piszących w gazetach o książkach.
W dyskusjach o stanie krytyki literackiej od dawna pojawiają się głosy, że w prasie tej krytyki właściwie nie ma. Postanowiłem więc sprawdzić, co to znaczy, że jej nie ma. Bo na pierwszy rzut oka jest. Są recenzje, są dłuższe teksty. W dziennikach, a zwłaszcza tygodnikach pisze się o książkach w każdym numerze. – Więc może z tą krytyką nie jest tak źle – myślałem, jako ten, który trzy-cztery lata temu gazety papierowe właściwie przestał kupować.
Dwa tygodnie temu kupiłem sobie jednak stos gazet „Newsweek”, „Politykę”, „Tygodnik Powszechny”, „Sieci”, „Do rzeczy”), żeby zobaczyć, jak się sprawy mają. Jak się pisze o książkach, jak się je recenzuje i prezentuje czytelnikom. Okazało się, że jest gorzej, niż myślałem
„Newsweek” nr 27/2018, cena 6,90 zł
Z „Newsweekiem” miałem szczęście. Trafiłem akurat na numer, w którym redakcja polecała książki na wakacje. W sumie czternaście książek i trzy komiksy. Wybrałem kilka recenzji (?), żeby pokazać wam, jak zostały napisane. No właśnie! Odruchowo pomyślałem o tych tekstach jako o recenzjach, ale bliżej im do streszczeń, a może nawet do blurbowych polecajek, bo krytycznego spojrzenia w nich niewiele.
Na zdjęciu poniżej zaznaczyłem na czerwono miejsca, w których autorka interpretuje książkę, dzieli się swoim zdaniem o niej lub analizuje tekst książki bądź go ocenia – czyli recenzuje. Na niebiesko zaznaczyłem te fragmenty, które są po prostu streszczeniem książki. Niezaznaczone fragmenty to w tym przypadku wstęp i zakończenie tekstu.
Zwróćmy uwagę na proporcje w tekście o książce Wojciecha Jagielskiego. Można go podzielić na mniej więcej trzy równe części. Pierwsza wstęp, który ma zainteresować samą recenzją. Druga to część nazwijmy ją „recenzyjną”, w której autorka zwraca uwagę na punkt widzenia Jagielskiego i w której znajdziemy kilka zdań oceny reportażu: „wspaniała książka Jagielskiego”, „wciągająca historia”. I stwierdzenie dotyczące formy: „to powieść, ni to reportaż”. Część trzecia, niebieska, to po prostu streszczenie. Jeżeli po takiej recenzji czujecie niedosyt, to odsyłam was np. do wpisu o książce Wojciecha Jagielskiego na blogu Katarzyny Stańczyk „Wokół Faktu”.
Druga recenzja dotyczy książki „Legenda o samobójstwie” Davida Vanna. I znów, na biało wstęp oraz (w dalszej części tekstu) informacja dotycząca kulis powstania książki. Na niebiesko streszczenie. Na czerwono siedem i pół linijki opinii autorki recenzji o książce. „Błyskotliwe opowiadania” i „piękna, szczera, poruszająca” – ocena. Reszta czerwonego koloru to propozycja klucza interpretacyjnego książki. Jeżeli po takiej recenzji czujecie niedosyt, to odsyłam was do wpisu na temat tej książki na blogu Aleksandry Pasek „Parapet Literacki”.
Wybrałem jeszcze trzy inne recenzje, dwóch innych autorów. Oznaczone według tego samego klucza. Czerwony kolor oznacza opinię, ocenę autora lub propozycję klucza interpretacyjnego książki. Niebieski to streszczenie. Recenzja „Tłuczek” wygląda nieźle. Proporcje między streszczeniem a częścią „recenzyją” nie są wcale złe. Jest mniej więcej pół na pół. Rozumiem, że książkę w pewnym stopniu trzeba streścić, ale nie można popadać w przesadę. Taką przesadę widzę w ostatniej recenzji, gdzie na ocenę książki nie znaleziono prawie miejsca – o rozmowie z Martinem Pollackiem autor napisał, poza jej streszczeniem i kilkoma informacjami o bohaterze książki, że „ciekawie brzmią diagnozy Pollacka” i że w książce Pollack „wychodzi poza publiczny wizerunek syna gestapowca”.
W tym numerze „Newsweeka” znajdziemy jeszcze inny, większy tekst – o autorze książki „Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznie”, ale nie jest to tekst o samej książce. Więc się nie liczy.
Ciekawy jest natomiast tekst o kolekcji książek Vincenta V. Severskiego „Nielegalni” (powyżej). Ciekawy, bo nie umiem odgadnąć, czy jest reklamą, czy tekstem redakcyjnym. Wygląda jak kolejna polecajka książki wakacyjnej, bo sąsiaduje z innymi tekstami, ale graficznie odrobinę się od nich różni (nie ma np. podpisanego autora tej polecajki, ani informacji o wydawcy).
Smaczku dodaje fakt, że cztery kartki dalej jest duża reklama tej serii Severskiego. I okazuje się, że książki będą do kupienia z „Newsweekiem”.
„Tygodnik Powszechny” nr 27 (3599), cena 7,90 zł”
Powszechny” dostał plusa na sam początek, bo ten numer tygodnika miał na okładce Etgara Kereta, a w środku wywiad z pisarzem. Kolejny plus za organizację wydarzeń książkowych, o których „Powszechny” pisze na 60. stronie. Szukam jednak tekstu krytycznego. Na taki, który wydawał się recenzją, natrafiłem na stronie 84.
I znowu: niebieskie to streszczenie, opis zawartości, a czerwone – ocena. W tym przypadku śladowych rozmiarów. Ale lubię „Tygodnik Powszechny”, więc daję mu jeszcze jedną szansę. Ze sterty gazet wygrzebuję starszy numer.
„Tygodnik Powszechny” nr 24 (3596), cena 7,90 zł
Na początek plus. Na okładce Katarzyna Nosowska, jedna z moich ulubionych wokalistek, a od niedawna pisarka. W środku wywiad wokół książki „A ja żem jej powiedziała”. Tuż obok niego tekst o książce – cztery kolumny o wysokość połowy strony. Jedna kolumna to wprowadzenie, w sumie dwie kolumny opisu tego, o czym pisze Nosowska w książce, oraz w sumie jedna kolumna oceny książki i drobnej analizy.
Dalej na stronie 74 tekst o innej książce. Wydaje się, że to recenzja dzienników Sandora Maraiego. Czytam. Najpierw (na obrazku poniżej bez zaznaczenia kolorem) autor zwierza się ze swojej fascynacji pisarzem, a potem kreśli jego króciutki życiorys. Następnie (na niebiesko) pisze, co znajdziemy w nowym tomie dzienników. Później zauważa, że opinie Maraiego mogą wydawać się ostre i budzić opór (to już na czerwono, bo jest to coś w rodzaju oceny treści). Na czerwono, jedyne zdanie, które brzmi tu jak wyjęte z prawdziwej recenzji: „Zarazem jednak wyrazistość (podobnie jak niebywale zagęszczony, aforystyczny niemal styl) jest jedną z zalet tego wielkiego dzieła”. Potem (bez zaznaczenia) odwołanie do opinii Kertesza i dalej (już na niebiesko, bo streszczenie) o tym, co można znaleźć w książce.
„Polityka” nr 26 (3166), cena 7,90
Recenzja książki „Bluzgaj zdrowo” wyróżnia się spośród wszystkich wcześniej zaprezentowanych tekstów. Po raz pierwszy w tekście pojawia się głos krytyczny. A także po raz pierwszy część „recenzyjna” zajmuje więcej miejsca niż wstęp i streszczenie razem wzięte. Można? Można. Szkoda tylko, że tak krótko, ale to specyfika mediów papierowych.
Obok recenzji „Bluzgaj zdrowo” zamieszczona został inny tekst – o książce „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”. I znów, trzeba przyznać, jest nieźle, bo stosunek streszczenia/opisu do fragmentów „recenzyjnych” jest znośny. Po raz kolejny mamy do czynienia z krótkim tekstem, ale w papierze muszą liczyć się z miejscem na stronach.
W „Polityce” znalazłem też jedyny tekst krytyczny. To artykuł Adama Krzemińskiego o stale powracających w literaturze figurach Hitlera i Stalina. To dwie i pół strony bitego tekstu. W tygodnikach, które kupiłem na potrzeby tego wpisu, nie było ani jednego tekstu podobnego do tego z „Polityki”.
„Sieci”, nr 26 (291), cena 6,90
W „Sieci” znajdziemy m.in. krótką rozmowę z pisarką Elżbietą Cherezyńską. 5 pytań, w tym jedno: z czym się pani dotychczas kojarzyły jaskółki? A na stronie 79 takie coś:
I nie wiem, czy to, na co patrzę to recenzja, a pod nią reklama recenzowanej książki, czy może całą stronę powinienem traktować, jako materiał reklamowy? Chyba raczej to drugie, bo w powyższym tekście „recenzyjnych” fragmentów prawie nie ma – w sumie jakieś 4 linijki (zaznaczone na czerwono). Reszta to opis/streszczenia oraz coś w rodzaju felietonu czy komentarza na temat historii Polski.
Na następnej stronie znajdziemy dwa teksty o książkach. Pierwszy, sporych rozmiarów, bo na półtorej strony, autorstwa Wojciecha Stanisławskiego, o „Oślicy Balaama” i „Ordo amoris amor ordinis”, który jest w dużej mierze opisem tego, co znajdziemy w obu tych książkach. Choć próbę oceny oraz analizy też w tekście znajdziemy – to kilka zdań.
Obok tekstu Stanisławskiego jest inny tekścik o książce, składający się z przydługiego wstępu (na obrazku poniżej bez zaznaczenia) oraz krótkiego opisu zawartości (na obrazku na niebiesko). Tyle. Żadnej myśli krytycznej, żadnej refleksji nad książką.
„Do rzeczy”, nr 26/278, cena 6,90
W „Do rzeczy” sporo tekstów wokół książek. Jest na przykład spory tekst (mniej więcej 2 strony) wokół nowej książki Eustachego Rylskiego „Blask”. Nie wiem, czy artykuł ten miał być w założeniu analizą krytyczną powieści Rylskiego, ale jeśli tak, to nie wyszło. Autor, Krzysztof Masłoń, stworzył artykuł, w którym po prostu polemizuje z Rylskim – najpierw odwołuje się do wypowiedzi pisarza z wywiadów, potem jego starszych książek, a następnie, tej najnowszej. To tekst krytyczny, ale wymierzony nie w dzieło, a w autora dzieła. Masłoń miesza w nim książki z polityką, tworząc papkę, której czytelnik zainteresowany literaturą nie jest w stanie przełknąć.
Na stronie 50 znowu Krzysztof Masłoń. Tym razem o książce „Ostatni konklawe” Marcina Wolskiego. Dwie i pół kolumny tekstu, z czego dwie (na niebiesko) to streszczenie książki (wraz z zakończeniem).
Obok tekst o książce „Brudne wspólnoty”. Na niebiesko część streszczająco-opisujaca, na czerwono ocena/analiza.
„Przekrój”, nr 3 (3562)/18, cena 14,90 zł
Czytam regularnie „Przekrój”, uwielbiam go, ale w ostatnim numerze jedna rzecz mnie zdziwiła. Bo „Przekrój” rzucił słowa na wiatr. W spisie treści znalazłem zapowiedź „Pogłębiona recenzja” na stronie 175. Tekst duży, na ponad trzy kolumny, ciekawy – o chorwackiej pisarce i jej książkach, ale z recenzją ma on niewiele wspólnego. Zaznaczyłem na czerwono cztery linijki „recenzyjne”. Jeśli znajdziecie więcej, to dajcie znać. Po „pogłębionej recenzji” spodziewałem się więcej. Przy czym nie mogę odmówić temu artykułowi wartości, jest naprawdę ciekawy, bo pozwala odkryć nieznaną w Polsce pisarkę.
Podsumowanie
Prasa cierpi dokładnie na te same choroby, które wyciąga się, podczas krytykowania blogosfery książkowej: że nie recenzują, tylko streszczają, nie patrzą krytycznie, prawie ciągle chwalą, że piszą o sobie i swoich fascynacjach autorem, zamiast skupić się na książce, którą wzięli na warsztat, że tworzą krótkie notki, zamiast długich pogłębionych tekstów, że przyznają książkom punkty i gwiazdki. Oczywiście, nie wszyscy, ale większa część.
I myślę sobie, że my blogerzy i blogerki w ogóle nie powinniśmy czuć kompleksów, że na blogach tworzymy coś gorszego od tego, co publikowane jest w ogólnopolskiej prasie.
Tekst pojawił się na moim blogu CzytamRecenzuje.pl w lipcu 2018 roku.
-
Głośne myślenie o reportażu
Jesienią w czasie spotkania autorskiego na Podkarpaciu jedna z czytelniczek zapytała mnie, czy zauważyłem, że reportaż się wyczerpuje. Żeby zyskać na czasie, poprosiłem o doprecyzowanie pytania. Czytelniczka wyjaśniła wtedy, że choć jest wielką miłośniczką reportaży, to coraz rzadziej ją poruszają, mimo że same tematy są dla niej interesujące. „Dlatego uważam, że reportaż się wyczerpuje” – wyjaśniła.
Coś w tym jest. Owszem, reportaże są coraz częściej nagradzane przez gremia różnych nagród literackich, osobne półki z nimi można znaleźć w każdej księgarni, a gatunek nadal cieszy się dużą popularnością wśród osób czytających. Ale i ja coraz częściej po przeczytaniu reportażu czuję niedosyt. Owszem, dzięki niemu nadal wiele mogę się dowiedzieć, ale gromadzenie wiedzy to dla mnie za mało. Czy to moje wymagania się zmieniły? Stały się zbyt wygórowane? Czy dotknął mnie przesyt gatunkiem, którego wszędzie pełno? A może rzeczywiście reportaż przestaje dawać radę?
Dwa powyższe akapity to fragment mojego tekstu o reportażu, który został opublikowany na Dwutygodnik.com. Całość dostępna jest tutaj.
Jeszcze jedna próbka na zachętę: (…) aby lepiej opisywać rzeczywistość, reportaż powinien stać się jeszcze bardziej literacki. Co przez to rozumiem? Potrzebę jeszcze większego wykorzystania przez reporterów i reporterki narzędzi, jakimi posługuje się literatura piękna. Wbrew temu, co pod hasłem „reportaż literacki” podają niektóre słowniki, literackość nie oznacza automatycznie pozwolenia na zmyślanie (może ono być środkiem wyrazu, ale powinno być w tekście reportażowym jawnie zapowiedziane i szczególnie zaznaczone). Chodzi przede wszystkim o wykorzystanie metafor, epitetów, porównań, antropomorfizacji, peryfraz, eufemizmów, hiperbol, alegorii, ironii itd.
To nie jest oczywiście nowy postulat. W latach 60. XX wieku zgłaszało go już wspominane nowe dziennikarstwo. Zmiana miała polegać właśnie na sięgnięciu po środki wyrazu do tej pory kojarzone z literaturą piękną. Podstawowym budulcem reportażu przestała być jednoznaczna informacja, stała się nią scena. Pojedynczą scenę zaś reporterzy i reporterki konstruowali z wykorzystaniem materiału dziennikarskiego, a także dialogów i zwykle trzecioosobowej narracji. Sekwencje scen prowadziły czytelnika przez fabułę reportażu. Reporter natomiast zaczął porzucać patrzenie zdystansowanym okiem na rzecz spojrzenia subiektywnego.
Jednak dziś literackość powinniśmy rozumieć szerzej. Korzystając z doświadczeń nowego dziennikarstwa i pokrewnych mu form (gonzo, memoir), warto otworzyć się na cały zasób dorobku literatury. Myślę tutaj nie tylko o inspiracji wielkimi epickimi dziełami, z których wszyscy po trochu czerpiemy, ale też o dorobku poezji, ruchów awangardowych oraz teoriach, jakie wypracowali twórcy i badacze literatury w ostatnich kilkudziesięciu latach.
-
Mój drugi reportaż “Las zbliża się powoli” ukaże się we wrześniu
Moja druga książka reporterska ukaże się 21 września 2022 roku w serii Sulina w wydawnictwie Czarne. To historia, której centrum jest niewielki las Dębrzyny, leżący koło Przeworska. Tuż po wojnie grupa mężczyzn rabowała i mordowała w lesie osoby wracające do domów z robót w III Rzeszy. Ale oprócz tego jest to także opowieść o opowiadaniu historii i o pamięci.
Książka o lesie Dębrzyna, jeszcze bardziej niż reportaż o Izbicy, była dla mnie okazją do zastanowienia się nad tym, czy jest pamięć, jak funkcjonuje i jak się zmienia. Opisując prawie dwieście lat historii lasu Dębrzyna, patrzę na pamięć jako na nieustannie zmieniający się, wielowątkowy proces. Tak spojrzenie wywołało u mnie refleksje na temat tego, jak opowiadamy sobie przeszłość oraz jak opowiadamy sobie nasz historię – jakie narracje o przeszłości przyjmujemy dziś.
Starałem się więc spojrzeć na pamięć inaczej, niż w przypadku “Izbicy, Izbicy”. Próbowałem lepiej zrozumieć jej strukturę – przyjmując szeroką perspektywę czasową i tematyczną. Jak już wspomniałem, opisuję prawie dwieście lat historii lasu, a w jego historii postanowiłem nie ignorować wątków, które z pozoru wydają się poboczne i mniej ważne, choć w rzeczywistości stanowią nierozerwalną część mikroświata lasu Dębrzyna – stąd w mojej opowieści tak odlegli na pierwszy rzut oka bohaterowie: czarodziejski dąb, lokalny prawie-wynalazca, pralud z wczesnej epoki żelaza, działaczka społeczna, byli Akowcy, przydrożne kapliczki, Ubecy, a nawet diabeł.
W końcu, patrzenie na pamięć jako na wielowątkowy proces, sprawiło, że zacząłem się zastanawiać nad rolną reportera w “procesie pamięci” oraz nad efektami jego pracy. Czy możliwe jest ustalenie ostatecznej, bezapelacyjnej wersji tego, jak wyglądała przeszłość? Czy potrzebujemy tej bezapelacyjnej wersji, żeby z opowiadanej historii wyciągnąć jakąś naukę?
Więcej o książce można przeczytać na stronie Wydawnictwa Czarne, gdzie już wkrótce rozpocznie się przedsprzedaż. Zapraszam też na podstronę książki.
-
Nie żyje Grzegorz Pawłowski/Jakub Hersz Griner
Wczoraj zmarł Grzegorz Pawłowski/Jakub Hersz Griner. Ocaleniec z Zagłady. Jeden z bohaterów mojej książki. Urodził się w 1931 roku w rodzinie Żydów w Zamościu. Jego ojciec zginął w zamojskim getcie. Matka i siostry zostały zamordowane na cmentarzu żydowskim w Izbicy. Jakubowi Herszowi udało się uciec z łapanki. Przeżył wojnę dzięki pomocy wielu ludzi i pomimo odmów pomocy ze strony innych. Po wojnie przyjął chrzest i został katolickim księdzem. W 1970 roku wyjechał do Izraela, gdzie pracował i zmarł.
Jego historię opisuję w książce w rozdziale “Historia dobra do gazety”. W skróconej wersji możecie ją przeczytać na stronie Tygodnik Powszechny tutaj: https://www.tygodnikpowszechny.pl/ty-bedziesz-zolnierzem…
Grzegorz Pawłowski chciał być pochowany na cmentarzu żydowskim w Izbicy. Obok matki i sióstr. Na cmentarzu wiele lat temu postawił pomnik przypominający o zamordowanych tam Żydach (to ten na zdjęciu, który przypomina trochę piramidę). Przygotował sobie także grób. Na nagrobku napis: “Opuściłem najbliższych w obliczu Zagłady, aby ratować swe życie. Oddałem je w służbie Bogu i ludziom. Powróciłem na miejsce ich męczeńskiej śmierci”.
Kiedy rozmawiałem z księdzem Pawłowskim w Tel Awiwie w lutym 2020 roku w pokoju obok biblioteki polskiej, którą prowadził przez lata, powiedział: – Postawiłem (…) pomnik, dla siebie, bo chcę być pochowany obok matki. Nikt by mi go jako księdzu nie wybudował, a taka jest moja wola. To jest matka! Nie mogłem tam postawić krzyża, więc na płycie jest kosz z chlebem i dwie ryby. Jak Żyd patrzy, to nie bardzo wie, co to oznacza. A jak chrześcijanin, to wie. Takie wizerunki są nawet na tabernakulach jako symbol Najświętszego Sakramentu. Być może ktoś powiedział: „Cmentarz żydowski! Kto to widział?”, ale co mnie to obchodzi? Matka tam jest pochowana, Żydówka. Nie zrywam więzi z matką i ojcem, nie zrywam więzi z narodem. To, co mogłem żydowskiego zachować, do dziś zachowuję. Na przykład w Sądny Dzień trzeba pościć, więc i ja poszczę, żeby się łączyć z matką, z rodziną. W święto Paschy Żydzi jedzą macę. Ja też jem. Nikt mi nie może zabronić jedzenia macy. Jeżeli chcę być pochowany obok matki, to to jest moja wola. Nikogo nie pytam o zdanie. I nawet rabin przyjedzie na mój pogrzeb, żeby kadysz powiedzieć.
– Ma to już ksiądz zaplanowane? – zapytałem.
– I może nawet zostawię pieniądze księdzu Mirkowi, żeby obiad wydał dla księży – śmieje się. – Wypada, tak jest przyjęte. -
Po co dziś pisać o Zagładzie?
Po co dziś pisać o Zagładzie? Kilkukrotnie na spotkaniach autorskich o “Izbicy, Izbicy” pojawiło się to pytanie. Ostatnio temat ten poruszyła Żydoteka. Zerknijcie tam, bo na profilu Uli Rybickiej przeczytacie o nim z innej perspektywy niż tej, którą chce wam przedstawić.
Kiedy ktoś pyta mnie, po co dziś pisać o Zagładzie, to – po pierwsze – odpowiadam za Hanną Krall: żeby przestraszyć. Dla mnie pisanie o Zagładzie, czy wojnie, jest sposobem, żeby w najbardziej wyrazisty sposób pokazać człowiekowi człowieka, jego potencjał dobra i zła, który w każdym człowieku drzemie. Rzeczywistość wojenna jest często zerojedynkowa, tzn. każe podejmować decyzje, z których każda ma swoje konsekwencje – rodzi rozwiązanie, ale jednocześnie niesie jakąś ofiarę. W XXI rzadko stawiani jesteśmy przed takimi wyborami, a dzięki tego typu książkom mamy okazję wziąć udział w ćwiczeniu myślowym: co byśmy zrobili na miejscu bohaterów? Bez książek, które pobudzają nasz strach, stajemy się mniej czujni zarówno wobec siebie, jaki i rzeczywistości.
Druga część odpowiedzi na pytanie, po co dziś pisać o Zagładzie, zwykle wygląda u mnie tak, że zwracam uwagę, na inną perspektywę, a precyzyjniej, na nowe perspektywy, które pojawiają wraz z upływem czasu. Inaczej pisało się o Zagładzie tuż po wojnie, inaczej po procesie Eichmanna, inaczej dziś, kiedy mamy za sobą Rwandę czy Srebrenicę. I mimo, że wydaje się, że już więcej do tematu dodać się nie da to, jednak “jakaś opowieść może zostać dodana do poprzedniej i zmienić jej znaczenie, otworzyć przed nią inną drogę, przestawić opowiadającego i jego historię na nieprzewidziany tor” – pisze w książce “Wszystko dla naszych zmarłych” Vinciane Despert. To są te nowe perspektywy, które ujawniają się za sprawą nowych powiązań. Dzięki tym powiązaniom widzimy więcej. Despret pisze też, żeby “uczynić z historii matrycę narracyjną. Maszynę do mozolnego wytwarzania kolejnych opowieści, matrycę dla opowieści, które powstają z poprzednich i tym samym łączą się ze sobą, ale nie jedną nicią, lecz w taki sposób, że tworzą tkaninę – można by to nazwać pisaniem w trzech wymiarach; z każdego punktu osnowy może zrodzić się nowy kierunek narracji. Każdy splot, który się tworzy, prowadzi do kolejnego lub do innego, zależnie od zbieżności motywów”. Despert nie pisze tu o Zagładzie, zajmuje się w swojej książce zmarłymi, ale jej uwaga jak ulał pasuje do tego tematu i do pisania o historii w ogóle. Podsumowując jednym zdaniem: dzięki nowym powiązaniom i perspektywom widzimy więcej, rozumiemy więcej i być może dzięki temu wyciągamy lepszą naukę.
A poza tym ta sama opowieść opowiadana na nowo współczesnym dla czytających językiem i w nowoczesnej formie ma szansę łatwiej dotrzeć do szerszego grona czytelniczek i czytelników niż opowieści sprzed sześćdziesięciu czy pięćdziesięciu lat.
-
Pociągająca i odpychająca “Krawędź”
Bardzo podobał mi się ten zbiór opowiadań Lidii Yuknavitch. Po pierwsze, dlatego że autorka bardzo pomysłowo zaprzęga literaturę do opowiadania o aktualnych problemach społecznych. Z tematów, które znamy z gazet, magazynów (migracje i uchodźcy, handel narządami i narkotykami, przemoc w związkach, prostytucja) Yuknavitch tworzy krótkie zaskakujące opowiadania osadzone w znajomym nam świecie, ale jakby wywróconym na lewą stronę, dziwnym, surrealnym. A może powinienem powiedzieć „niesamowitym”? To słowo wydaje mi się kluczem. Zaraz o nim.
Ale najpierw jeszcze o pomysłowości Yuknavitch, która kojarzy mi się z innym autorem i inną autorką książek znanych w Polsce. Najpierw – Keret. Nie raz czytając „Krawędź”, łapałem się na myśli, że czytam fabułę jak z opowiadań Etgara Kereta. Zaskakującą, podającą ograny już temat z oryginalnej perspektywy, wykorzystującą ironię, gorzki żart, ale przede wszystkim wprowadzającą do realistycznie zbudowanych światów wątki nierealne, jak ze snów, ale takich, jakie śni się w chorobie i wysokiej gorączce. Tylko że inaczej niż Keret Lidia Yuknavitch zdecydowanie większą uwagę poświęca językowi, jego udziałowi w budowaniu historii. I tu bliżej jej do polskiej autorki, Joanny Rudniańskiej, która w zbiorze „Ru Ru” trochę podobnie do Yuknavitch bierze na warsztat temat „gazetowy” i przeciąga go przez swój literacki filtr, tworząc w opowiadaniach uniwersalne metafory, a do ich budowania wykorzystując pracę w języku – taką, jaką przy pisaniu wierszy podejmują poeci. Niektórym tekstom Yuknavitch blisko jest do poezji. Niektóre rozdziały to właściwie proza poetycka, np. „Kobieta, która wychodzi”.
Najciekawsze jest jednak to, jak autorka tego zbioru opowiadań patrzy na temat i swoje bohaterki (bo krawędź to przede wszystkim opowieść o kobietach) oraz co z podejmowanych tematów wydobywa. Jak już napisałem, Yuknavitch zagląda na lewą stronę świata, patrzy na jego zmechaconą podszewkę. Interesuje ją to, co „niesamowite”. Ale nie po to, żeby się temu dziwić, ale żeby zbliżyć się do „niesamowitego” i spróbować bliżej poznać. Tę myśl autorka wyraża w opowiadaniu ”Jedenaste przykazanie” i wydaje mi się, że jest ona kluczowa dla całego zbioru opowiadań. Yuknavitch szuka niesamowitego na marginesach (społeczeństwa), przy granicach (prawa, norm społecznych), w pobliżu krawędzi (żyć swoich bohaterów). Pokazuje nam nas samych, nasze zepchnięte w podświadomość lęki i pragnienia, nie raz próbuje przybliżyć tych, których odepchnęliśmy od siebie i wyparliśmy ze świadomości. Prowokuje nas, tropi paradoksy naszych żyć. Przeciekawa to wyprawa, bo i pociągająca, i odpychająca.
-
Dzień, w którym z Izbicy zniknęli Żydzi
28 kwietnia 1943 roku. Dzień, w którym z Izbicy wywieziono ostatnich Żydów. 78 lat temu. Tak ten dzień opisuję w książce:
„Budzą go strzały z karabinu. Zeskakuje ze strychu garbarni, gdzie spał na podłodze. Czuje szarpnięcie w kręgosłupie. Biegnie do kryjówki. To kopana nocami jama przylegająca do zachodniej ściany zakładu. Może pomieścić wielu ludzi.
Po chwili w środku jest już gorąco i duszno. Ludzie oddychają z trudem. Słyszą krzyki i strzały. Trwa akcja. Esesmani przeszukują teren. Biorą kilku Żydów, którzy nie zdążyli się ukryć.
Po wyjściu Niemców do polowania przystępują miejscowi. Mają więcej doświadczenia, wiedzą, że garbarnia jest podejrzana.
Tojwi słyszy głosy: – Muszą tutaj być, muszą…
Esesmani wchodzą jeszcze raz. Ktoś tłumaczy łamanym niemieckim, że Żydzi na pewno gdzieś tu są, trzeba tylko starannie poszukać. W kilku miejscach zrywają deski ze ścian, ale nikogo nie znajdują. Ukryci czują ulgę. Ale wtedy do roboty biorą się Polacy. Planowo, metr po metrze. Tojwi myśli, że ktoś musiał zauważyć, jak kopali kryjówkę, bo są zbyt pewni, że coś tu znajdą. Deski spadają na podłogę. Słychać coraz głośniejsze uderzenia młotków i kilofów. Serca ukrywających się łomoczą. Do kryjówki zaczyna wpadać światło. Zaraz ich zobaczą. Deska sprężynuje, odbija się, wraca do ściany, nie chce spaść. Ale oni już wiedzą, widzą. Uderzają mocniej, Tojwiemu wydaje się, że robią to jakby ze zdwojoną siłą. Deska odpada. Potem tylko: – Raus! Schnell!
Jeden po drugim wychodzą na podwórze. Tojwi spostrzega, że zgubił lewy but. Jakiś Niemiec pozwala mu się po niego cofnąć. W jamie wciąż kryje się kilka osób. Chłopiec wraca na zewnątrz z butem. Esesman wrzuca do jamy granat.
Przed garbarnią Tojwi widzi swoich izbickich sąsiadów. Uśmiechają się do Niemców pokornie. Tak to zapamięta. Po latach napisze we wspomnieniach: „Przyglądali się nam nasi polscy sąsiedzi. Niektórzy ze współczuciem, niektórzy z zadowoleniem. Była piękna wiosna”.
Trzy dni po Wielkanocy.
Fiszel Białowicz, jego brat Symcha i siostry, Rywka, Brancze i Toba, też wpadają tego dnia w ręce Niemców. Matka zginęła wcześniej. Jeszcze chora trafiła prawdopodobnie do jednej z ostatnich grup rozstrzelanych na cmentarzu. Gdy jej dzieci wychodzą z kryjówki prowadzone przez strażników, gapie klaszczą i wołają: „Brawo!”.
Potem, kiedy idą przez miasteczko, Fiszel domyśla się, jak mogli zostać znalezieni – miejscowi na czworakach przykładali ucho do ziemi i tak polowali na żydowskich sąsiadów. Otoczeni ukraińskimi wartownikami Żydzi czekają na zakończenie akcji. Wieje wiatr. Podmuch powietrza gasi zapałkę, którą jeden z pilnujących chce zapalić papierosa. Zniecierpliwiony podnosi kołnierz, odwraca się od wiatru.
– Teraz albo nigdy… – myśli Tojwi”. Publikuję ten fragment dziś 28 kwietnia 2021 roku przed godziną 12:00 i wyobrażam sobie, że wtedy w 1943 roku o tej porze Żydów w Izbicy już nie było.