-
List od Pana X. „Dziadkowie moi byli antysemiccy. Trafił im się wnuk filosemita”
Napisał do mnie Pan X. Jego nazwisko nie jest dla tej historii istotne. Pan X wyznał, że w latach 80. i 90. XX wieku każde wakacje spędzał w Izbicy w budynku, który kiedyś należał do Żydów. Dom należał do babci i dziadka pana X, których nazwisko również brzmiało X. Znam ten budynek, wspominam o nim w mojej książce, wiem, gdzie stoi, ale nie jest to dla tej historii istotne.
Pan X pisał, żeby podziękować za książkę, którą właśnie skończył czytać (co było dla mnie bardzo miłe) i żeby powiedzieć, że historia zabawnie zatoczyła koło (co było dla mnie bardzo zaskakując).
Najpierw wspomniał o czaszce: „Jestem Panu szczególnie wdzięczny za historię o graniu czaszką w piłkę. Historię tę opowiadał mi mój ojciec. Może był uczestnikiem tego meczu? Zmarł pół roku temu i historię tą wspomniałem w czasie jego pogrzebu – tata miał świecki pogrzeb, w czasie którego powiedziałem o nim kilka słów. Wkleję tutaj fragment”.
Wkleił: „W latach 90. tata opowiedział mi o jednym wydarzeniu ze swojego wczesnego dzieciństwa, z wczesnej podstawówki. Opowiadał o tym, mając ponad 40 lat, ale w czasie, gdy to mówił, widać było, jak bardzo ma obciążone sumienie tym wydarzeniem, choć opisywał fakty z dalekiej przeszłości. Opisał mi, jak wracając ze szkoły z kolegami, znaleźli na zaniedbanym cmentarzu żydowskim czaszkę, której użyli do zabawy, symulowali grę w piłkę. Mówił, że panowała ogólna wesołość i że świetnie się bawili, ale że przez te wszystkie lata nie mógł pogodzić się z tym, że w tych czasach i w tym środowisku, w którym wydarzyło się jego dzieciństwo, panowała atmosfera, w której zabawa tą czaszką uchodziła za akceptowalną, bo przecież to nie był nasz człowiek. Zwłoki naszych były godne szacunku, zwłoki obcych mogły posłużyć do zabawy. Gdybyśmy znaleźli tą czaszkę na naszym cmentarzu – mówił – do głowy by nam nie przyszło, żeby to zrobić, zresztą rodzice by nas zatłukli.
To nie był typ faceta, który mówił o uczuciach, ale ta sytuacja pokazuje, jak bardzo był wrażliwy i jak niebywale rozwiniętą miał inteligencję emocjonalną, skoro już jako dzieciak zauważył tą potworną rasistowską dychotomię, która gryzła go przez czas, gdy dorastał i potem, gdy był czterdziestolatkiem.
Opowiedział mi o tym, abym nigdy nie zrobił nic, co obciąży mi sumienie przestępstwem nietolerancji i nienawiści. Pomimo tego, że tata niczego nie zawinił, gryzło go to przez wiele lat i być może też ukształtowało go w człowieka, który nie miał wrogów. Nie przypominam sobie, żeby mówił, że kogoś nie lubi albo unika, choć pewnie był ktoś taki. Z kolei dla mnie ta krótka opowieść (cała rozmowa trwała może 3 minuty) była najważniejszą lekcją moralności i etyki, jaką odebrałem w życiu”.
Następnie Pan X wspomniał o człowieku, którego nazwisko wymieniam w książce. Nazwisko tego człowieka brzmiało tak samo – X. „Nie wiem, kto to był” – wyjaśnił mi w mailu Pan X, dodając, że jego dziadkowie zaraz po wojnie przenieśli się z pobliskiej miejscowości do Izbicy. „Wiadomo zwolniły się domy i zajęli jeden z nich, zakładam, że prawem kaduka” – napisał. A potem dodał, że nie słyszał, żeby w miejscowości, z której przybyli jego rodzice było więcej rodzin o nazwisku X. „To musiał być ktoś z rodziny” – napisał Pan X o X, którego wymieniam w książce. X z książki był wśród tych, którzy wydawali i mordowali Żydów, którzy rabowali ich domy. „Wiem, że dziadek miał brata, z którym nie utrzymywał kontaktów – może to był on?” – napisał w mailu Pan X.
A potem dodał: „Nie chcę zawracać panu głowy, jest pan pewnie bardzo zajętym człowiekiem. Chciałbym tylko, aby wiedział pan, że pańska książka, choć przykra, sprawiła mi wiele radości. Sam żyję z obciążonym sumieniem, ponieważ wiem, że jest wielce prawdopodobne, że moi dziadkowie w jakiś sposób wzięli udział w tym, co się działo w Izbicy. Babcia zawsze unikała odpowiedzi i ciągle wracała do jednej historii, do tego, że dziadek pomógł Grzegorzowi Pawłowskiemu (Jakubowi Herszowi Grinerowi) budować nagrobek. Pewnie Griner po prostu dziadkowi za to zapłacił. Niemniej jednak, dziadkowie moi byli głęboko antysemiccy. No i trafił im się wnuk filosemita”.
Bo Pan X, jak wyznał w mailu, płynnie mówi po hebrajsku. Nauczył się tego języka, bo studiował hebraistykę i część swojego życia poświęcił na odczytywanie napisów na macewach pozostałych na żydowskich cmentarzach w Polsce. Ten w Izbicy to był pierwszy cmentarz przeczytany przez Pana X.
„Zabawnie zatoczyło się to koło. Nie wiem, czy przez wpływ Izbicy” – napisał Pan X.
-
Chłopiec z okładki mojej książki
Na okładce mojej książki „Izbica, Izbica” znalazł się portret uśmiechniętego chłopca. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę fotografię, wiedziałem, że musi trafić na okładkę. W czasie pracy nad książką tylko trzech rzeczy byłem tak bardzo pewny – tytułu, pierwszego zdania i właśnie tego zdjęcia.
Autorem portretu chłopca jest Max Kirnberger, niemiecki żołnierz, który w 1940 roku przyjechał do Izbicy. Urodził się w 1902 roku jako syn urzędnika pocztowego. Przed wojną był nauczycielem w szkole dla niesłyszących w Straubing koło Ratyzbony. Pasjonował się fotografią i historią sztuki, ale nie był w tych dziedzinach profesjonalistą. Do Polski trafił jako oficer Wehrmachtu pracujący w dziale łącznościowym. Miał ze sobą aparat. Robił nim zdjęcia w Rzeszowie, Zamościu, Lublinie i Izbicy. W 1942 roku z powodu choroby wrócił do Niemiec, a po wojnie ponownie pracował jako nauczyciel. Zmarł w 1983 roku.
„Zostawił po sobie 490 kolorowych negatywów pochodzących z lat 1937–1941” – czytamy we wstępnie do albumu „Lublin 1940. Fotografie getta” wydanym kilka lat temu. „Cała kolekcja znajduje się w zbiorach Deutches Historisches Museum w Berlinie”.
Zdjęcia wykonane w Izbicy pochodzą z 1940 roku – choć w niektórych źródłach można znaleźć datę 1941. Polscy historycy są jednak pewni, że Kirnberger fotografował rok wcześniej. Mamy więc możliwość zobaczyć, jak wyglądała Izbica w początkowych miesiącach wojny. Na zdjęciach są więc jeszcze przedwojenni mieszkańcy Izbicy. Zdjęcia pochodzą najprawdopodobniej z wiosny. Można je oglądać na stronie Ośrodka Brama Grodzka: http://teatrnn.pl/ikonografia/galeria_ikon/galeria/25?page=0
Kim jest chłopiec z okładki mojej książki? Nie wiadomo. Nie jest nim z pewnością Tojwi Blatt, który w 1940 roku miał 13 lat. Chłopiec wygląda na mniej niż 10. Czy jest nim Rysiek Adamczyk, inny bohater mojej książki? A może to młodszy brat Tojwiego – Hersz? Lubię tak czasem o nim myśleć. Wiek mniej więcej się zgadza.
Jednak przede wszystkim ten chłopiec jest dla mnie kimś w rodzaju izbickiego everymena. Anonimowość nadaje mu cechę uniwersalności. Może być Tojwim, Ryśkiem, Fiszelem Białowiczem, księdzem Pawłowskim, może być Żydem lub katolikiem. Może być każdym naraz. Symbolizuje po trochu wszystkich bohaterów mojej książki. Uśmiecha się, a ten uśmiech wobec rzeczywistości opisanej w książce jest trochę surrealistyczny, intrygujący, niejednoznaczny. Może uśmiecha się na ostateczne zwycięstwo życia nad śmiercią?
-
Impotencja i bierność mężczyzn w męskich światach „Shtisela” i „Przysięgi wierności”
„Przysięga wierności” Agnona trochę jak „Shtisel” Netflixa. Dlaczego? Obie te opowieści odczytuję jako historie o niesprawczości, bezradności, jakimś rodzaju impotencji mężczyzn w świecie przez mężczyzn zdominowanym, w świecie skrojonym przez mężczyzn dla mężczyzn.
W „Przysiędze wierności” oglądamy Jaffę i Kraj Izraela sprzed powstania państwa Izrael. Głównym bohaterem książki jest Jacob Rechnitz, młody doktor, botanik, który przyjeżdża do Jaffy, uczy w szkole i dorabia udzielając dodatkowych prywatnych lekcji. Jacob szybko zaprzyjaźnia się z sześcioma kobietami, z którymi chadza na spacery i rozmawia o wszystkim i niczym.
Pewnego dnia do Jaffy przyjeżdża ze swoim ojcem kobieta – była przyjaciółką Rechnitz z dzieciństwa. Jako dzieci Jacob i Szoszana przysięgli sobie, że bez względu na wszystko, kiedy dorosną, wezmą ze sobą ślub.
Jacob i Szoszana pamiętają o przysiędze. Ale czy będą razem? Tego nie zdradzę. Powiem tylko, że według mnie kluczem do tej miłosnej historii jest powracający refren – jedyna fraza, która w książce się powtarza – kilkukrotnie Rechnitz zamiast działać, zamiast podejmować ważne decyzje, swoje sprawy „zostawia czasowi” i „wraca do swoich zajęć”.
Rechnitz to bohater, który jest bierny. A przecież powinien działać. W czasach, w których żyje, tacy mężczyźni jak on, kierują światem, są jego liderami. Taki przynajmniej jest archetyp. To mężczyźni zdobywają kobiety, tymczasem Jacob zamiast zdobywać, gubi się. To mężczyźni rozwijają się zawodowo, tymczasem Jacob zamiast robić karierę za granicą, zapomina o wyjeździe. Stoi w miejscu, zarówno jeśli chodzi o jego pracę, jak i sprawy sercowe.
W „Przysiędze wierności” to kobiety mają sprawczość. To Szoszana, jeszcze jako dziewczynka, przewodzi rytuałowi zawierania tytułowej przysięgi i to ona, już jako dorosła, przypomina o przysiędze. To ona prowokuje Jacoba do złożenia konkretnej deklaracji matrymonialnej. Nawet kwiaty, które w prezencie Jacob wręcza Szoszanie, organizują mu przyjaciółki. Wreszcie to przyjaciółki wiodą Jacoba nad morze i jak gdyby reżyserują finałową scenę. Jacob tylko podąża tam, gdzie inni prowadzą go za rękę.
Podobnie sytuacja wygląda w serialu „Shtisel”. W ortodoksyjnym świecie chasydzkich Żydów, w którym rola kobiet została z pozoru ograniczona do roli żony i matki, mężczyźni okazują się postaciami zagubionymi, bezradnymi jak dzieci. Szulem nie potrafi odnaleźć się po śmierci żony, jest stanbowczy wobec syna, ale bezradny wobec swoich problemów. Akiwa, syn Szulema, miota się między spełnianiem swoich marzeń o byciu artystą, a wypełnieniu roli narzucanej mu przez społeczność. Lipa, mąż Giti, to chyba największy nieudacznik, próbuje zgrywać silnego i zdecydowanego, ale wszystko psuje i nie potrafi zrobić nic, jeśli nie wspiera go żona.
Bo podobnie jak „Przysiedze” także w „Shtiselu” to kobiety reżyserują życie, mają w rękach sprawstwo. To one podejmują decyzje, które mają realny wpływ na życie. To kobiety rzucają Akiwę, a nie Akiwa je. W końcu to jedna z nich wręcz popycha go do małżeństwa, on tylko się godzi. To Giti, nie Lipa, jest głową swojej rodziny. To Ruchami stara się stworzyć rodzinę ze swoim mężem, który wstaje rano tylko po to, żeby studiować święte księgi.
I choć obie te historie, i tą serialową, i tą książkową, dzielą lata świetlne, bo „Przysięga wierności” to opowieść o Kraju Izraela na początku XX wieku, a „Shtisel” o Izraelu w XXI, w obu mężczyźni są tacy sami.
-
„Przestworzone rzeczy” to tłumaczeniowy fajerwerk, popis Łobodzińskiego
To coś nietypowego, poszerzającego wyobraźnię i do tego świetnie przetłumaczonego. Chodzi o „Przestworzone rzeczy” Johna Lennona w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego.
I od Łobodzińskiego zacznijmy, bo ta książka to tłumaczeniowy fajerwerk, mistrzostwo świata, popis kreatywności.
Dlaczego? Bo książka Lennona to takie „Lucy in the sky with diamonds” oraz „Strawberry fields forever” razem wzięte, tylko że zamiast piosenek mamy krótkie opowiadania, historyjki i rysunki.
Lennona się nie ogranicza. Puszcza wodzę fantazji, opowiada przestworzone rzeczy, groteskowe do szpiku kości, a do opowiadania używa równie nieskrępowanego języka. Filip Łobodziński nad tym wszystkim nadąża i co więcej wkłada w tę książkę siebie, wór swoich kreacji językowych, którymi musi zastępować nieprzetłumaczalne na polski angielskie frazy.
Książka składa się właściwie z trzech książek, które Lennon wydawał w latach 1964-65. Są to krótkie groteskowe prozy. Zabawne. Być może na dłuższą metę nużące, bo bardzo intensywne, często korzystające z tego samego konceptu zabawy językiem. Ale są to teksty, które znakomicie uwalniają wyobraźnię czytelnika, uczą nieskrępowanego, nieposkromionego myślenia, wymyślania, czytania rzeczywistości.
Polecam przede wszystkim, jako ćwiczenie wyobraźni.
-
„Kodeks pomylonych”, czyli najlepsza książka poetycka, jaką czytałem w 2020 roku
Nowa książka Bronki Nowickiej, laureatki Nike sprzed kilku lat, to zbiór próz poetyckich o świecie Pomylonych i Normalnych. Premiera tej książki odbyła się w październiku. Wydało ją Biuro Literackie.
No i mamy ten świat podzielony na Normalnych i Pomylonych, który w swoim podziale jest już całkiem ciekawy i prowokuje refleksję nad tym, czym jest norma, jak można arbitralnie stwierdzić, że coś już leży poza normą. Ale nie o tym chciałem.
Dla mnie najciekawsze jest to, że u Nowickiej dużo jest z Schulza. Nowicka podobnie jak Schulz stwarza w tej książce swoją własną mitologię świata. Większą część książki stanowią prozy o stwarzaniu rzeczy, po prostu. Rzeczy, które znamy, które są z naszego świata, ale Nowicka opisując proces ich powstawania (oka, wiatru, ptaka, psa) tworzy nową Ksiegę Rodzaju, nowy mit na ich temat. Dodatków ten opisywany proces powstawania, tworzenia, a może raczej instrukcja, jak tworzyć rzeczy, pozwala zobaczyć opisywane obiekty z zupełnie innej perspektywy, pozwala dotrzeć do ich ukrytej, nowej istoty, nowego potencjału znaczeń. Inaczej po tekstach Nowickiej spojrzymy na spowszedniałe obiekty, żywioły, części ciała itd. To samo robił Schulza, a Nowicka trochę z narzędzi Schulza korzysta.
W „Sklepach cynamonowych” Już na pierwszej stronie pierwszego opowiadania Schulz pisał np. o „wodorostach jarzyn, niby zabitych głowonogach imeduzach” pozwalając nam w ten sposób dostrzec w zwykłych warzywach niezwykłe, nieoczywiste pokrewieństwo z odległym światem oceanu. To jest surrealizm. Nowicka robi podobną rzecz. Pisze: „Kulkę kwiatu bawełny nasącz wodą. Już z tego możesz uzyskać nie najgorsze oko”. Albo o kurzu, ta o kurzu: „Kiedyś był naskórkiem łuszczącym się z Boga, otartym tynkiem planety w budowie”. Mamy tu ciekawe połączenia dwóch różnych światów, które pozornie do siebie nie pasują, bo gdzie bawełnie do oka, gdzie kurzowi do Boga i planet. A jednak połączone dają bardzo ciekawy efekt, pozwalają dostrzec nowe właściwości, nową istotę rzeczy, które już znamy. I to jest bardzo ciekawe. Dlatego ta książka tak mi się podoba.
To jest najlepsza książka poetycka, jaką czytałem w 2020 roku. Bez wątpienia.
-
Pierwsza książka Olgi Tokarczuk po Noblu. Kilka słów o „Czułym narratorze”
Przeczytałem i bardzo dużo wyniosłem z tych esejów. Chociaż nie były to teksty, które coś dla mnie zmieniły – tzn. nie spojrzałem dzięki nim inaczej na twórczość Tokarczuk, albo nie zmieniłem sposobu patrzenia na czytanie i pisanie książek. Eseje Tokarczuk pozwoliły mi za to głębiej zanurzyć się w świat nobliski, lepiej zrozumieć źródła jej twórczości i dokładniej przyjrzeć się procesowi czytania, a przede wszystkim pisania.
Bo jest to książka przede wszystkim o tym, jak na pisanie patrzy Tokarczuk. Ale nie jest to książka wyłącznie o pisaniu. Pierwsze eseje to raczej coś w rodzaju wprowadzenia do filozofii Olgi Tokarczuk. Noblistka wykłada w nich jak patrzy na świat. Potem jest tekst o tłumaczach. Dosyć znany, pewnie cześć z was już go czytała. Dopiero od 93 strony Tokarczuk pisze już wyłącznie o czytaniu i tworzeniu opowieści. Zwięczeniem tego zbioru jest wykład noblowski wygłoszony przed rokiem w Sztokholmie.
Wykładu słuchałem już w 2019 roku, potem czytałem go, kiedy opublikowała Wyborcza. Teraz, kiedy czytałem go na końcu tej książki, mogłem spojrzeć jeszcze głębiej w tego treść, jeszcze lepiej zrozumieć przesłanie, a to dlatego, że wcześniejsze eseje zamieszcone w tym zbiorze bardzo dobrze przygotowują na przeczytanie tego ostatniego tekstu.
Nie uważam jednak, że to właśnie mowa noblowski jest w tym zbiorze najlepszym i najważniejszym tekstem. Ale ten esej chyba najlepiej podsumowuje twórczość i filozofię Olgi Tokarczuk.
Polecam tę książkę tym, którym zależy przede wszystkim na lepszym zrozumieniu tego jaki i dlaczego Tokarczuk pisze tak, jak pisze. Jeśli sami chcecie pisać lub już piszecie, warto przeczytać tę książkę, nie dlatego, że znajdziecie w niej techniczne wskazówki, jak tworzyć powieści, ale dlatego, że Tokarczuk szczegółowo tłumaczy proces twórczy, jego metafizykę i psychologię. Niewiele jest tekstów, które w ten sposób spoglądają na pisanie.
-
Wyjątkowa książka historyczna. „Kiedy wybuchnie wojna” Majewskiego
To wyjątkowa Książka historyczna. „Kiedy wybuchnie wojna” znalazła się tym roku w finale Nike. Jest to bardzo dobrze napisana opowieść o roku 1938.
Wielu piszących o tej książce, a także rekomendujących ją w blurbach na okładce, zwraca uwagę na styl Majewskiego. Że czyta się niemal jak powieść. Prawda. Potwierdzam.
Ale dla mnie równie ważna jest przeciekawa perspektywa, jaką obiera Majewski. Opowiada o roku 1938 nie z perspektywy Polski, a z punktu widzenia przede wszystkim Czechosłowacji. Taka zmiana optyki pozwala nam spojrzeć na znaną historię świeżym okiem i wiele odkryć. Polska staje się wtedy tylko jednym z wielu elementów gry ówczesnych mocarstw. I nie jest ona bohaterem pozytywnym. To raz.
Dwa. Majewski świetnie opowiada historię za pomocą szczegółów. Trochę jak reporter. Do opisów historycznych wydarzeń bardzo sprawie dodaje trochę codziennego życia, trochę zwykłego człowieczeństwa. Dzięki temu jego opowieść nabiera rumienców. Czytamy o rokowaniach dyplomatycznych, a jednocześnie Majewski pokazuje nam pot na czołach polityków i opisuje ich strach lub rozgoryczenie. Te wszystkie szczegóły życia pomijane zwykle przez historyków u Majewskiego są i robią robotę.
Trzy. Dzięki tej książce widzimy, jak wielowątkowa, skomplikowana i nie czarno-biała była historia i jest polityka. Jak wiele elementów oddziałowuje na proces polityczny i jak wiele z tych elementów po latach zapominamy, tworząc z historii prostą opowiastkę o bohaterach i ofiarach – jak gdybyśmy uczyli historii pokazując memy. To już taka moja reflekcja na koniec.
Polecam czytać Majewskiego nie tylko po to, żeby dowiedzieć się, jak wyglądał rok 1938, ale także dlatego, żeby zrozumieć naszą własną porażkę w nauczaniu i uczeniu się historii.
Majewski bardzo sprawne rysuje skomplikowany obraz układów, intryg i zagrywek dyplomatycznych. Bardzo to wszystko interesujące, chociaż muszę przyznać, że nieraz na początku gubiłem się w wątkach.
Autor dobrze trzyma napięcie. Co jest tym bardziej trudne, że z grubsza wiemy, jak się losy Czechosłowacji, Austrii czy Polski potoczą. Czyta się tę książkę całkiem dobrze, bo nie jest to praca typowo historyczna. To opowieść przyzwoicie sfabularyzowana.
Myslalem nad tym, czy uprawnionym byłoby napisanie, że czyta się tę książkę jak powieść. Ale dziś, kiedy jestem w połowie lektury, bliżej mi do stwierdzenia, że nie. Jednak materia w jakiej rzeźbił Majewski na to nie pozwala. Ale tak czy siak książka warta jest uwagi. Na pewno jest to jedna z lepszych książek historycznych, jakie kiedykolwiek czytałem. Zarówno że względu na treść, perspektywę jaką przyjął autor, jak i na formę.
-
Najlepsza książka z „Suliny” w 2020 roku. „Kajś” Zbigniewa Rokity
„Kajś” Zbigniewa Rokity to najlepsza książka z serii Sulina, jaką przeczytałem w tym roku. Od czasu „Strupa” Katarzyny Kobylarczyk nie czytałem w tej serii nic lepszego. Chociaż oczywiście nie po wszystkie wydane książki sięgnąłem.
Jeśli podobało wam się „Poniemieckie” Karoliny Kuszyk albo „Wieczny początek” o Warmii i Mazurach Beaty Szady, to w książce Zbigniewa Rokity natkniecie się kilkukrotnie na podobne wątki, ale uważam, że ta książka o Górnym Śląsku jest od wyżej wymienionych lepsza.
Rokita nie tylko pokazuje skomplikowane dzieje Śląska, nie tylko chce nam Górny Śląsk przybliżyć, on ten Śląsk odkrywa w pewien sposób na nowo.
Wystarczyło, że autor w opowiadaniu historii przybrał perspektywę śląskocentryczną, porzucając znaną nam ze szkoły narracje o ziemiach śląskich, które po I wojnie światowej wróciły do macierzy, i już ta opowieść zrobiła się inna, świeża, nieoczywista. Po prostu ciekawa.
Rokita buduje swoją opowieść wokół siebie, swojej rodziny i swoich poszukiwań tożsamości. Sam pochodzi z Gliwic. Historie rodzinne przedstawia na tle historii całego Śląska. Na początku czytania bylem sceptyczny, czy uda się Rokicie efektywne opowiadanie, czy nie popadnie w sentymentalne rodzinne wspominki, ale okazało się, że taka metoda ma głęboki sens. Zmagania rodziny autora z historią i samego Rokity ze swoją tożsamością świetnie pokazują, czym był i jest dziś Śląsk.
Sam pochodzę ze Śląska, ale dopiero dzięki książce Rokity zacząłem wyraźnie widzieć Śląsk i chyba trochę lepiej go zrozumiałem. Dlaczego dopiero teraz? „Kajś” świetnie to wyjaśnia. 🙂
Bardzo polecam! Wszystkim. Rokita świetnie pokazuje, jak bardzo Polacy nie rozumieją Ślązaków oraz jak często sami Ślązacy mają problem ze swoją tożsamością. Czytajmy więc tę książkę od morza po Tatry.
-
Fajna mała książeczka Flannery O’Connor o pisaniu i czytaniu
„Misterium i maniery. Pisma przygodne” Flannery O’Connor (przeł. Michał Kłobukowski) to fajna mała książeczka o pisaniu i czytaniu. Polecam zwłaszcza tym, którzy poważnie myślą o wydaniu książki. Ale każdy czytelnik literatury też znajdzie w niej wiele dla siebie.
Jest to zbiór esejów amerykańskiej pisarki Flannery O’Connor, która dzieli się swoimi przemyśleniami na temat literatury. Najciekawsza dla mnie i chyba najobszerniejsza część tej książki to teksty skierowane do osób chcących pisać, uczestników kursów kreatywnego pisania i tych już piszących.
Sporo sobie popodkreślałem w trakcie czytania. Wiele spostrzeżeń autorki jest niezwykle trafnych, ale z wieloma się nie zgadzam. Flannery O’Connor świetnie pokazuje problemy książkowego świata, który zmaga się z nadmiarem wydawanych książek, z nadmiarem literackiej tandety. Choć uwagi O’Connor pochodzą sprzed wielu lat i dotyczą rynku anglojęzycznego, dobrze rozumiemy je w Polsce dziś. Z drugiej strony, kiedy autorka przedstawiała swoją wizję pisania, często pojawiało się w mojej głowie duże ALE. Np. dla O’Connor najważniejszym zmysłem pisarza jest oko, dla mnie równie ważne, a może ważniejsze jest ucho.
Takie małe rozbieżności były jednak dla mnie całkiem pobudzające. Prowokowały wewnętrzny dialog i koniec końców jestem za wywołanie tego dialogu wdzięczny.
Chociaż czytając O’Connor nie przeżywałem wielkich olśnień, nie doświadczałem znaczących zmian perspektyw, na które zawsze liczę, czytając, to muszę przyznać, że ta książka dokonała kilku malutkich zmian w moim myśleniu o pisaniu. A więc fajnie. O to chodziło.